„Ciemne strony rybołóstwa” – koniec z jedzeniem ryb?
Użyłeś plastikowej słomki? Biada! Kiedy skorzystasz z jednorazowej reklamówki, odsądzimy cię od czci i wiary. A co jeśli w gruncie rzeczy nie ma to znaczenia?
Użyłeś plastikowej słomki? Biada! Kiedy skorzystasz z jednorazowej reklamówki, odsądzimy cię od czci i wiary. A co jeśli w gruncie rzeczy nie ma to znaczenia?
Tyle nam się o tych słomkach naopowiadało! Taka straszna była nagonka na wszystkie knajpy, które w porę z nich nie zrezygnowały! A tu się okazuje, że to typowe przerzucanie odpowiedzialności z góry na dół, z rządzących i instytucji na jednostki. Słomki stanowią bowiem jedynie 0,03% wszystkich plastikowych odpadów w oceanach. Za pozostałą część odpowiada nasz apetyt na ryby. Tak przynajmniej twierdzi reżyser Ali Tabrizi w filmie „Ciemne strony rybołóstwa”, który dostępny jest na Netflixie.
Reżyser odbywa osobistą podróż. Z jednej strony chce sam dla siebie sprawdzić, jak to rzeczywiście jest, z drugiej w pewnym momencie jego odkrycia okazują się na tyle ważne, że zaczyna czuć misję w opowiedzeniu o nich światu. Informacje, do których dociera Tabrizi z początku wydają się dość przewidywalne – nielegalne połowy, zbyt intensywne rybołóstwo, wolna amerykanka na oceanach, eksploatowanych do granic możliwości. Im dalej w las (a raczej w wodę – suchy, sic!, żart) tym jednak gorzej i bardziej szokująco.
O ile bulwersują nas przemysłowe hodowle bydła (swoją drogą reżyser Seaspiracy, bo tak brzmi angielska wersja tytułu, wcześniej stworzył film „Cowspiracy”) czy drobiu, o tyle ryby nie wzbudzają aż takich emocji. A jednak oglądając „Ciemne strony rybołóstwa” jesteśmy zszokowani ogromem zniszczeń, jakie dokonywane są codziennie w świecie oceanów. To właśnie rybołóstwo ma być tu głównym winowajcą.
Tabrizi stylizuje swój film na dziennikarskie śledztwo. Wyrusza w podróż do Azji i Europy, żeby odkryć, jak działa świat przemysłowego rybołóstwa. Ujęcia z ukrycia, wstrząsające obrazy zabijania ryb czy delfinów, wywiady przerywane przez nadjeżdżającą policję, kamery szpiegowskie, żeby nagrać to, czego nagrać mu nie pozwolono, wyrzucanie z siedzib firm, które oskarża o niszczenie oceanów. W gruncie rzeczy jednak w pewnym momencie zafiksowuje się na jedynym słusznym rozwiązaniu problemu – niejedzeniu ryb. Staje się mocno stronniczy i wszędzie doszukuje się konspiracji.
Ale dlaczego mamy zrezygnować z ryb? Powodów tego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze, zbyt intensywne połowy. Łowimy zdecydowanie więcej niż oceany są w stanie nam dać bez naruszania ekosystemu. Japońscy przetwórcy masowo wybijają delfiny, sądząc, że są konkurencją dla rybaków i zabierają im ryby. Zobaczcie, jakie to pokrętne myślenie: nie jest złe to, że tyle łowimy, ale że nie możemy łowić więcej! Dokument pokazuje, co się stanie, jeśli z ekosystemu oceanu zaczniemy sukcesywnie usuwać poszczególne elementy. Wystarczy, że usuniemy jeden, a nastąpi efekt domina i życie w oceanie po prostu się skończy. Co to oznacza w praktyce? Koniec również dla nas, ludzi.
Zbyt intensywne połowy oznaczają stopniowe wymieranie gatunków – nawet jeśli nie są one zabijane celowo jak delfiny u wybrzeży Japonii. Ogromne ilości zwierząt padają ofiarą tzw. przyłowu. Chodzi o to, że kiedy wielka rybacka sieć zagłębia się w toń, zbiera po drodze nie tylko to, po co przypłynęli rybacy, ale wszystko, co stanie jej na drodze. Później niechciane ryby są wyrzucane z powrotem, ale i tak zwykle nie są w stanie tego przeżyć – zbyt dużo czasu spędzają na statku, często są okaleczone, itp. Film nie stroni od krwawych ujęć, ale w tego typu dokumentach wydają się one mocno uzasadnione.
Kolejną bardzo istotną kwestią, o której wspomniałam już na początku jest plastik, zanieczyszczający oceany. Otóż autorowi dokumentu udało się dotrzeć do danych, którymi nikt się nie chwali – że duża część plastiku w oceanach pochodzi ze… statków rybackich. Głównie są to fragmenty sieci, a nie słomki czy plastikowe reklamówki.
Powód dla którego rybołóstwo przynosi tak wiele złego oceanom jest jeden – zapotrzebowanie na ryby. Rynek tuńczyka wart jest miliardy, popyt na płetwy rekina okazuje się na tyle ogromny, że opłaca się łowić te zwierzęta tylko i wyłącznie dla płetw. Reżyser sugeruje więc najprostsze, ale i najtrudniejsze rozwiązanie – przestańmy jeść ryby.
I co wy na to? Niektórzy pewnie myślą w tej chwili „Ale zaraz, a certyfikaty? A ryby z hodowli?” Reżyser też tak myślał. I sprawdził i te rozwiązania. Chyba największym zaskoczeniem podczas oglądania filmu Ciemne strony rybołóstwa jest to, że oznaczenia tak naprawdę nic nie znaczą.
Okazuje się, że inspektorzy sprawdzający statki z ramienia instytucji przyznającej te oznaczenia, mogą zostać łatwo przekupieni, a poza tym i tak goszczą na statkach stanowczo za rzadko. Po premierze filmu obie organizacje, o których mowa w dokumencie – Dolphin Safe i Marine Stewardship Council (MSC) oskarżyły twórców o wyrwane z kontekstu wywiady i mylące stwierdzenia. Reżyser zgodnie z tym, co widzimy na filmie, nie mógł uzyskać od nich definicji zrównoważonych połowów, oskarżył też organizacje o niemożliwość zapobiegania niszczeniu oceanów.
Nie jest to jednak takie proste i czarno-białe. Rezygnacja z ryb dla bogatych społeczeństw może nie być problemem, ale co z tymi dla których stanowią one główne źródło pożywienia? Czy oznaczenia nie wpłynęły w ogóle na redukcję szkodliwych połowów? Czy wszystkie hodowle są złe? Film jest w swoich twierdzeniach dość mocno propagandowy, klasyfikuje działania na dobre i złe. Oglądając go trzeba mieć na uwadze fakt, że w rzeczywistości sytuacja na oceanach jest dużo bardziej skomplikowana.
A hodowle ryb? Po pierwsze, ryby często hodowane są tak jak bydło czy drób w zastraszających warunkach. Po drugie, do sporządzenia karmy dla hodowanych zwierząt używa się więcej ryb niż hodowla produkuje. Gdzie tu zrównoważenie i odpowiedzialność klimatyczna?
Powszechne przekonanie, że jedzenie ryb dobrze wpływa na nasze zdrowie, to również mit. Oczywiście, gdyby na naszych talerzach lądowały ryby z małych, naturalnych zbiorników albo nieprzełowionych oceanów, sytuacja byłaby inna. Ale nie jest. Podobno organizm potrzebuje co najmniej dnia, żeby oczyścić się ze szkodliwych substancji, które znajdują się w mięsie ryb.
Autor dokumentu wiele scen filmuje z ukrycia. Sieć powiązań między instytucjami państwowymi i unijnymi, przedsiębiorstwami itp. jest tak misternie utkana, że wszystko jest tu ze sobą powiązane. Ludzie, z którymi rozmawia …. często boją się, żeby nie powiedzieć za dużo, z kolei osoby z instytucji nie mają do powiedzenia właściwie nic.
Wątkiem, który został tylko wspomniany, a wydaje mi się bardzo ważny jest też kwestia tego, że ponieważ zasoby oceanów zaczynają się kurczyć, rybacy szukają coraz dalej i dalej. Takim niezniszczonym jeszcze miejscem jest wybrzeże afrykańskie. I jakie jest zdziwienie widza, kiedy dowiaduje się, że piraci somalijscy to często rybacy pozbawieni pracy przez wielkie statki, które nielegalnie łowią na ich terenie! W sieci pojawiło się jednak wiele głosów mówiących o stereotypach w sposobie pokazywania bohaterów w filmie. Azjaci to zawsze ci źli, mający obsesję na punkcie kontroli, osoby czarnoskóre to ofiary przemocy, a biali to najczęściej ci, którzy próbują uzdrowić sytuację, ale jak zwykle robią to nieudolnie.
Niestety, równie dobrze jak reżyser zdaję sobie sprawę, że namówienie jakiegolwiek kraju do zaprzestania, ba! nawet ograniczenia, połowów graniczy z cudem. Za przetwórstwem rybnym kryją się olbrzymie pieniądze, rynek wart miliardy. Oczywiście to nie jest tak, że nasz indywidualny wkład nie ma żadnego znaczenia – na tyle na ile to możliwe powinniśmy ograniczać zużycie plastiku czy segregować śmieci we własnym domu. Nie możemy jednak wierzyć, że to załatwi sprawę.
Mimo jednak, że film kończy się słowami nadziei – że jeszcze nie jest za późno, że możemy uratować oceany, bo super szybko się odradzają – to „Ciemne strony rybołóstwa” zostawiają widza raczej w poczuciu beznadziei i nieuchronnego końca. Z drugiej strony, ten film w wielu miejscach stosuje uproszczenia, „zaokrągla” słowa rozmówców, by ładnie pasowały do wymyślonej tezy. To nie jest najlepszy przykład dokumentu o jedzeniu, ale warto go obejrzeć, bo zwraca uwagę na pewne aspkety problemu, o których mówi się niewiele lub nic. Oglądajcie, ale nie wierzcie we wszystko bezrefleksyjnie!
O czym jest ten film? O tym jak rybołóstwo przemysłowe niszczy życie w oceanach. Reżyser prowadzi swego rodzaju śledztwo dziennikarskie, żeby dotrzeć do mało nagłaśnianych w mediach problemów. Podkreśla też fakt, że odpowiedzialność często przerzucana jest na jednostki (np. nacisk na niekorzystanie z plastikowych słomek), podczas gdy to kropla w morzu zanieczyszczeń, których dokonują rybacy.
Dla kogo jest ten film? Dla wszystkich, którzy lubią filmy o tym, jak szkodzimy środowisku i planecie. A jednocześnie dla osób ciekawych, jak wygląda system przetwórstwa ryb od kuchni i chcących zmierzyć się z mitem rybaka w małej łódeczce wypływającego z siecią w morze.
Mój ulubiony fragment: część o oznaczeniach informujących o zrównoważonych połowach.
Czy i dlaczego warto obejrzeć? Warto, bo jest tam kilka wątków, które może i w samym filmie są potraktowane tendencyjnie i niezbyt wyczerpująco, ale skłaniają do refleksji i innego spojrzenia na rybołóstwo. Poza tym, im więcej wiedzy, tym zawsze lepiej.
Podobne filmy: „Cowspiracy”
Film „Ciemne strony rybołóstwa” , reż. Ali Tabrizi, do obejrzenia na Netflixie.
Fot. materiały prasowe